Big Boi
Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty
Purple Ribbon, 2010
90%
Jak ze mną rozmawiasz i wymawiasz skostniałą nazwę "hip-hop", w pierwszej chwili myślę "OutKast". Milisekundy później, w mojej głowie dopiero pojawiają się inne nazwy, trwale zapisane w historii tej kultury. Nie chce mi się nawet ich tutaj wypisywać, co powinno być raczej zrozumiałe. Duet z Atlanty od kilku lat jest w mojej skromnej (i nikogo nie obchodzącej opinii), najwybitniejszym przedstawicielem tego, o czym wspomniałem w cudzysłowie, w pierwszym zdaniu tej recenzji.
O tym, ile dla mnie znaczy Southernplayalisticadillacmuzik, ATLiens, Aquemini, Stankonia i Speakerboxxx/The Love Below (celowo wymieniam to w kolejności chronologicznej) to ja się nie będę kochani rozpisywał. Setki pięknych wspomnień. Bardziej kumaci czytelnicy zauważą, że nie wspomniałem o Idlewild. Zestawiając go z poprzednikami, otrzymujemy produkt niskiej jakości, ale tylko w przypadku, gdy mówimy o dokonaniach dwóch wariatów z ejtiel. U nich może to jest i słabe, na tle konkurencji wypada dobrze. Ot, taka pozycja traktowana trochę po macoszemu.
Zbierałem się do napisania tej recenzji, od momentu pojawienia się na rynku debiutu Big Boia. Bodźcem był opis na gadu-gadu, z 25 lipca, najlepszego polskiego bloggera, który to stwierdził, cytuję, "Od dzisiaj oficjalnie fan Outkast - forever". Heh, chłopak przez kilka dni nie zmieniał tego opisu. Dostaję potem od niego wiadomość, że słucha tego na iPodzie w kółko. Podejrzewam, że nie tylko on.
Takie "Tangerine" to Aquemini pełną gębą, a "Shutterbugg" w 2010 ujawnia jak będzie wyglądał hh w 2024. Te dwa utwory, to przykład uniwersalności tej płyty, patrząc na kwestie muzyczne. Zbiór starych kompanów: Organized Noize, André 3000 i Mr. DJ'a plus weterani, jak i nowe twarze. I jak? Sleepy i spółka wysmażyli najfajniejsze kawałki w ostatnich 2-3 latach. Lil Jon wzniósł się na wyżyny i stworzył jedną ze swoich najlepszych rzeczy. Znany Scott Storch i nieznany Terrence "Knightheet" Culbreath (pierwszy raz słyszę o tym człowieku i ręce same składają się do oklasków) są w pierwszym zdaniu tego akapitu. Wymagać więcej można od André i Salaama Remi. O ile ten drugi mógł źle trafić stylistycznie, to Dre powinien chyba wiedzieć najlepiej, czego oczekują fani od ich wspólnego utworu. Nazwa zobowiązuje.
W ocenie OutKast, zawsze krzywdzące jest to, że André > Big Boi. Nieprawda (choć przyznaję, że wolę andretrzytysiące, ale w 2003 to "półówka" dzisiejszego bohatera bardziej mi przypadła do gustu). Oczywistym jest, że ten pierwszy jest motorem napędowym duetu i postacią kreującą jego image, ale spychanie Antwana na dalszy plan jest nonsensem. Żadnych ciuszków (i w tym momencie śmiać mi się chce z kolesi, mówiących że śmiesznie odziane typy źle rapują, pff...), eksperymentów itd. U niego zawsze był czysty rap i taki też dostajemy na "debiucie". Mocne wersy ("The Train, Pt. 2 (Sir Lucious Left Foot Saves the Day)" i "Night Night" to chyba dwa najmocniejsze momenty liryczne) z morderczym flow. Za wadę mogę uznać brak jakiegokolwiek zróżnicowania i... dobry występ gości. Dziwnie to zabrzmi, ale... Każdy z zaproszonych jest świetny, tyle tylko, że daleko za gospodarzem.
Jakby tego wszystkiego było mało, to Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty odsyła NYC we właściwe miejsce. Postawmy sobie sprawę jasno - teraz to południe rozdaje karty. Wschód swoje lata świetności ma już za sobą, mimo że co jakiś czas wyskakuje z petardą. Dla mnie, dla fana i "wyznawcy" nowojorskiej szkoły, jest to dość bolesne, ale nie mogę się z tym nie zgodzić. Takie są fakty i takie są statystyki. (Nie)stety.
Z przykrością dla całej konkurencji, muszę stwierdzić, że pozycja no. 1 w tym roku została już obsadzona. Wierzcie mi - robię to po raz pierwszy. Po raz pierwszy w życiu, tytułem albumu roku, nazywam jakąś płytę już w sierpniu. Ups... Przepraszam za "jakąś". "Jakaś" to może być pierwsza lepsza płytka "jakiegoś" nołnejma. Sir Lucious Left Foot: The Son of Chico Dusty jawi się jako przeskurwysyńsko zajebisty bangerowy album. Taki, w którym autor połączył to, co nagrywał już w 1993 roku, z tym, co robił 10 lat później ("Reset", ale to mam nadzieję chyba wiecie") i robi teraz. Kiedyś tworzył z pewnym kolegą. Teraz sam. A kolega? Twój ruch André.
Wokale:
Big Boi, Sleepy Brown, Joi, Vonnegut, Cutty, Big Rube, T.I., Khujo Goodie, Yelawolf, Jamie Foxx, Janelle Monáe, George Clinton, Too Short, Sam Chris, B.o.B., Gucci Mane.
Produkcja:
Malay, Mr. DJ, Organized Noize, Salaam Remi, Scott Storch, Big Boi, Jbeatzz, Terrence "Knightheet" Culbreath, André 3000, Lil Jon, Royal Flush, DJ Speedy, DJ Cutmaster Swiff.
Bodziec do sprawdzenia został dostarczony.
OdpowiedzUsuńMoże to głupie, ale jeszcze się okaże, że mamy do czynienia z płytą dziesięciolecia...
OdpowiedzUsuńJeszcze nie sprawdzałem. Mocne stwierdzenie z płytą dziesięciolecia .
OdpowiedzUsuń"Hustle Blood" <3
OdpowiedzUsuńA jak Ty przeliczasz te procenty?
OdpowiedzUsuńpłyta roku jak na razie i nie czuję konkurencji (sorry kweli)
OdpowiedzUsuńkocham outkast
9,2 na Pitchforku mówi samo za siebie :(
OdpowiedzUsuńw końcu! wkurwia mnie już moda na truskul! :)
OdpowiedzUsuńwiesz, jaram się gigantycznie nowojorskim brzmieniem, nienawidzę południa, ale... OutKast zawsze darzyłem przesympatią, za ich nieprzewidywalność i oryginalność. wielu mówi o oryginalności, ale nijak ma się to do czynów - u OutKastów słowa i czyny idą ze sobą w parze!
szacunek dla ciebie ziomal! :)
http://dai.ly/aWf8g4
OdpowiedzUsuńPurple Ribbon? A nie Def Jam?
OdpowiedzUsuń@Kruk:
OdpowiedzUsuńTajemnica zawodowa ;)
@Don:
Tylko RS coś majaczył i dał 3,5/5. Podobnie zrobili kiedyś z Blueprintem, a potem umieścili go na swojej liście wszech czasów.
@emdozet:
Purple Ribbon/Def Jam - chyba najwłaściwiej by było.
fajna rzecz - pare numerów poleci we piatek, we audycji mojej, halla!
OdpowiedzUsuńTen kawałek z Andre to jest jakiś bonus?
OdpowiedzUsuńMa ktoś do tego albumu pełną trackliste?
Zassałem dawno i mam 15 kawałków bez lookin for ya.
Ten utwór nie wszedł na płytę.
OdpowiedzUsuńAlbum kopie tyłek, przyznaję. Big Boi niby zawsze w cieniu ale już swoją połówką "Speakerboxxx" pokazał co potrafi, nawet solo. Wolałem tą płytkę od trochę zbyt odjechanej części Dre.
OdpowiedzUsuńNie lubię takich stwierdzeń, ale w tym roku nie spodziewam się abym usłyszał coś lepszego. Zwłaszcza, że w pierwszych 8 miesiącach 2010 też niczego tak dobrego nie było.
A przecież ja też nie lubię południa ;)
Nie mogę się oderwać, jaram się każdym kawałkiem niemiłosiernie.
OdpowiedzUsuńDejm, nie byłem na tym blogu jakieś półtora roku czy coś. Fajnie znowu tu trafić ;)
OdpowiedzUsuń