sobota, 23 października 2010

KRS-One - KRS-One


KRS-One
KRS-One
Jive Records, 1995









Całkiem niedawno, KRS-One wydał "nowy" album. W cudzysłowie, bo nic nowego zapewne tam nie usłyszymy. Od kilkunastu lat, ta legenda, jest jedną z najnudniejszych na scenie. Do albumów wydawanych od nowego milenium roku wzwyż, nie ma potrzeby wracać. Już I Got Next było zniżką, Sneak Attack porażką i ta ciągłość nie ustępowała. Czy jest sens słuchać na okrągło rapu o rapie?

Z solowych dokonań, godnymi uwagi są tylko trzy pierwsze jego płyty. Return of the Boom Bap i KRS-One są słusznie nazywane klasykami. Wątpliwości można mieć do I Got Next. Nie takie, czy jest klasyczne, czy też nie (bo nie jest), ale czy to dobry album? Jak dla mnie jest to jedna z największych zagadek. Bardzo dobre produkcje mieszają się z tymi katastrofalnymi, mimo obecności Muggsa, Showbiza czy Diddiego w życiowej formie. Lirycznie znowu kopia samego siebie, ile można? Lepiej cofnąć się dwa lata wstecz, do największego solowego dokonania tej legendy - bo tak trzeba mówić o tym człowieku.

Treściowo rewolucji nie ma żadnej. W większości jest przede wszystkim o hip-hopie, co już sugerują tytuły: "Rappaz R. N. Dainja", "Wannabemceez", "Represent the Real Hip Hop" czy też legendarny "MC's Act Like They Don't Know". Poza tym kontynuacja tematyki z Edutainment i Ghetto Music: The Blueprint of Hip-Hop. Dwa najczęściej powtarzane słowa na KRS-One? Postawiłbym na "knowledge" i, uwaga!, "hip-hop". Pewno bym się nie pomylił.Warto odnotować wszystkie wstawki z udziałem innych raperów oraz twórców kultury, takich jak Chuck D, Grand Wizard Theodore, Lord Finesse, Mr. Magic czy dawny przeciwnik MC Shan.

Z pomocą przychodzą też oczywiście goście. Są podopieczni rapera - Channel Live, jest Mad Lion, coraz śmielej sobie poczynający oraz "przygotowujący" się do The Coming Busta Rhymes oraz mocny wtedy (i tylko w tamtym okresie) Fat Joe. Nie przeszkadzają, są raczej uzupełnieniem popisów gospodarza. Na absolutnych wyżynach, tych samych co Lawrence, są panowie z Das EFX, toczący wyrównaną "batalię" w "Represent the Real Hip-Hop".

Dlaczego s/t jest lepszy niż Return of the Boom Bap? Dzięki beatom, a zwłaszcza... samemu raperowi. Kilka lat wcześniej, jego produkcje na pierwszych albumach Boogie Down Productions musiały imponować. Zniżka formy pojawiła się na pierwszym solowym albumie. Muzyka zdecydowanie odstawała od tej, którą stworzyli Premier i Showbiz (którzy są także obecni tutaj na genialnych ""Rappaz R. N. Dainja", "MC's Act Like They Don't Know" i "Represent the Real Hip Hop") oraz Kid Capri. Tym razem Lawrence Parker spisał się świetnie, z mocnym "Free Mumia" na czele. Dodajmy do tego Diamonda D oraz mniej znanych: Big French Productions oraz Norty'ego Cotto - autora najlepszego podkładu do "R.E.A.L.I.T.Y.". Jedynym minusem, dość poważnym, jest... znowu raper. "Hold" jest najzwyczajniej w świecie przeciętne i w obecności pozostałych podkładów po prostu ginie.

A co byście powiedzieli na takie ksywki jak Pete Rock, Kid Capri, Freddie Foxx, Kenny Parker, Domingo czy Kenny Dope? Są to osoby, które współpracowały nad albumem, ale z różnych przyczyn ich produkcje nie zmieściły się na KRS-One. Można trochę żałować, zwłaszcza tych dwóch pierwszych. A może coś z Original Baby Pa pochodzi z sesji na tę płytę? Możliwe, że z Center of Attention. Z samym Kid Caprim, Krzychowi zawsze wychodziły bardzo dobre rzeczy. Nie ma co gdybać, i tak jest się z czego cieszyć.

Obecnie KRS-One jest jednym z najnudniejszych MC's na scenie. Tak jest od lat, ale warto cofnąć się kilka lat wstecz, żeby zobaczyć jak się kiedyś mówiło o czymś, co się teraz znowu powtarza, w 2010 roku. Po co psuć sobie radość ze słuchania muzyki, słabymi i przeciętnymi produkcjami, skoro w 1995 roku ta sama treść była podana w kilka razy lepszej formie? Jeden z kanonów i obowiązkowych albumów na półce. Polujcie, bo to groszowa sprawa, choć prawdziwe miano równa się wyrazowi "bezcenny".

środa, 20 października 2010

N25.



Żaden pryzmat tego.


Dziesięć faktów o Nasie.

1. Illmatic płytą wybitną. It Was Written jest temu może i nawet bliski. Po nim było już fatalnie, średnio i co najwyżej dobrze.
2. Jay-Z > Nas. Bo wygrał wojnę.
3. Nas > Jay-Z. Bo wygrał bitwę.
4. Illmatic = Reasonable Doubt. Taka prawda przecież.
5. Jones nigdy nie był, nie jest i nie będzie moim ulubionym raperem. Tak jakoś, ale lubię bardzo.
6. "You Owe Me" prekursorem wszystkich "rapowych" dyskotekowych hitów. Jędker Realista wcale nie musiał jeździć po wsiach, szukając inspiracji na Monopol.
7. Stillmatic jest przeciętną płytą, taka prawda (kolejna już). O ile liryki są świetne, to z beatami, w większości, jest tam jak z gnojem - po co grzebać?
8. Nastradamus to niestety nie żart.
9. To chyba nie wymaga komentarza?
10. Nie przesłuchałem Distatnt Relatives. Nie zamierzam.

Bonus: razem z Canibusem, dwa największe liryczne talenty.

25. "Black Republican (feat. Jay-Z)" (Hip Hop is Dead, 2006)

Hip Hop is Dead miał być rzekomo lepszy od Illmatica, co stwierdził nawet sam Nas. Żartowniś, prawda? Płyta okazała się jedną z tych "wielu", a już najbardziej zapamiętanym momentem, był właśnie "Black Republican". Ani zwrotki (no dobra, Nasa jest dobra), ani beat nie powalają, ale sam fakt, że po być może największym beefie w historii, dwóch niegdyś wrogów nagrywa wspólny numer, jest konieczny do odnotowania. Parę lat temu, zaraz po premierze, słuchałem na okrągło, teraz nie mam ochoty, ale gigantyczny sentyment pozostał. I nie myślcie, że jest źle - taki numer dla Jonesa to nie problem. Nagrał co najmniej 24 lepsze.

24. "Halftime" (Illmatic, 1994)

Ooo, Smarki tu śpiewał!!! No, ale zanim jeden z moich polskich ulubieńców zarapował na beacie Large Pro, w 1992 roku zrobił to dzisiejszy bohater, znany wtedy jako Nasty Nas. Singiel ukazał się w grudniu, dwa lata przed albumem, z którego pochodzi. Ciekawostka - był też openerem na soundtracku do Zebrahead. Filmowcy też mogą mieć dobry gust muzyczny, c'nie?

23. "Hero (feat. Keri Hilson)" (Untitled, 2008)

Przyznaję się - podoba mi się to. Zdziwko? Zapewne, ale wiecie czemu nie jest to wstydem? Bo raper pięknie tu składa wersy, podane na southowym i maksymalnie skomercjalizowanym beacie Pollow da Dona. Eksperyment dość dziwny, ale weteran wyszedł obronną ręką. Keri Hilson też nie przeszkadza, ale mogłoby jej nie być.

22. "The Set Up" (It Was Written, 1996)

Klasyk Bez Cenzury nie czerpał z Nasa. On z niego rżnął. Jednym ze sztandarowych przykładów jest "Nie Idę Sam" - numer jak na polską scenę dobry, ale co z tego, skoro oryginał Havoca jest lepszy setki razy? Najważniejsze jest to, że mamy tu do czynienia z dwoma faktami. Pierwszym jest schyłek świetności członka Mobb Deep, drugim natomiast metamorfoza Nasa. Chwilowa. I świetna. Za 3 lata znowu ulica będzie dominować.

21. "You're Da Man" (Stillmatic, 2001)

Byliście kiedyś w Ghanie? Ja też nie. Zawsze jak tego słucham, to zastanawiam się, czy Nasowi się to w końcu udało. Do tekstu nie można się przyczepić, lubię go, ale beat Large Professora zawsze mnie dziwi. Czemu? Jak to? Po co? Dlaczego?

20. "One Love" (Illmatic, 1994)

Do oryginalnych pomysłów, Nas miał zawsze głowę. Zajebisty patent ze Street's Disciple nie wszedł na listę, bo sam utwór był słaby. "One Love" w patenciarstwie jest tym numerem dwa. Kto wcześniej odważył się nagrać kawałek w formie listu do swojego kolegi (do Cormegi jak nie wiesz) w więzieniu? Chyba nikt, a jeśli tak, to niech ktoś mnie uświadomi. BTW to Q-Tip robił, w tym samym czasie, o wiele lepsze beaty na Midnight Marauders. Głupio brzmi, bo ten też jest świetny.

19. "Dance" (God's Son, 2002)

Jedna z najbardziej chwytających rzeczy, jaką kiedykolwiek wydał hip-hop. Nie wiem kim trzeba by było być, żeby opowieść rapera nie chwytała za serce. Smutne, a zarazem piękne i z jedną z najpiękniejszych kończących fraz: "I love you forever mom, you will always live threw me... Always".

18. "I Do it for Hip Hop (Ludacris feat. Nas, Jay-Z)" (Ludacris, Theater of the Mind, 2008)

Ludacris to dziwny przypadek. Koleś z ogromnym potencjałem, nigdy swoją płytą nawet nie zbliżył się do poziomu czegoś, co można nazwać klasykiem. Moją ulubioną jego płytą (i zarazem chyba jego najlepszą) jest Theater of the Mind. Fajne, ze świetnym "MVP" oraz "I Do it for Hip Hop" z dzisiejszym bohaterem i moim ulubionym Hołwą.

17. "Fetus" (The Lost Tapes, 2002)

Z tym The Lost Tapes jest mały problem, bo spory odsetek osób nawet nie wie, że kiedykolwiek coś takiego się ukazało. Niech żałują, bo płyta świetna. XXL dał maksymalną ocenę, The Source 4,5 majka (wtedy dobrze jeszcze starali się dobrze oceniać), Christgau B+ itd. W tym roku ma wyjść Vol. 2, więc warto zapolować. Co z "Fetus"? Najlepszy kawałek z okresu od I Am... do Stillmatica.

16. "Nas is Like" (I Am..., 1999)

I Am... przeplatał ze sobą kawałki słabe, z tymi dobrymi. Jednym z najlepszych jest słynny "Nas is Like", czyli oznaka chemii, jaka się dawniej wytworzyła między Nasem a Premierem. Szkoda, że współpraca już potem nie była kontynuowana. Były zapowiedzi o wspólnym albumie, ale skończyło się tylko na nich. Może to i dobrze, bo Preemo się już skończył dawno temu i teraz kopiuje samego siebie, a drugiego genialnego "Nas is Like" nie będzie.

15. "The World is Yours" (Illmatic, 1994)

No właśnie, gdyby nie było tu Nasa, to ten kawałek byłby ewidentnie do wyjebania z mojego iPoda (płyty szkoda porysować). Nie lubię tego... beatu Pete Rocka. Nic nie można mu zarzucić, ale co przecież w tym samym roku było Main Ingredient.

14."Fast Life (Kool G Rap feat. Nas)" (Kool G Rap, 4,5,6, 1995)

Nas jeszcze wtedy się uczył, a nauczyciela miał dobrego w osobie legendarnego Kool G Rapa. Do 4,5,6 przekonuje się bardzo długo, z miernym skutkiem, ale w mojej pamięci zawsze tkwią dwa numery: "Ghetto Knows" oraz "Fast Life". Genius zjada tu wszystko, małolat raczej słabo, Buckwild dziwnie. Czemu więc ląduje na liście, tak wysoko? Heh, a G? I jeszcze jedno - może ten utwór był przyczyną zmiany Nasa?

13. "Black Girl Lost" (It Was Written, 1996)

Kurde, gdy zawsze to słyszę, to widzę poranne ulice w mieście, wczesną wiosną... Świetna historia, prosty beat L.E.S.'a i Trackmastersów oraz trochę głupkowaty śpiew Jo-Jo. Tak sympatyczne, że nie da się nie lubić. Uwielbiam od kilku dobrych lat i nie wiem kiedy się to zmieni. Być może nigdy.

12. "N.Y. State of Mind Pt. II" (I Am..., 1999)

Jedynka oczywiście lepsza, bez dwóch zdań, ale zmieszczę się w jednym - mistrz.

11. "Take It in Blood" (It Was Written, 1996)

Dość dziwne i trudne to. Daje mnóstwo wrażeń i pokazuje jak świetnie wypadła współpraca między Live Squad, Lo Groundem, Top General Sounds i raperem.

10."You Can't Kill Me" (Hip Hop is Dead, 2006)

Gdy tego słucham, to widzę obraz metropolii w XXI wieku. Tak jakoś.

9. "Life We Chose" (Nastradamus, 1999)

Najbardziej pamiętane przeze mnie kwestie z dyskografii Nasa, nie pochodzą oczywiście z Illmatica czy It Was Written. Wszystkie są z "Life We Chose". Cała pierwsza zwrotka to mistrzostwo, wersy o rozmowie telefonicznej czy karabinach maszynowych, sprawiają, że człowiek ma ciarki na plecach.

8. "Life's a Bitch (feat. AZ)" (Illmatic, 1994)

Jak to możliwe, że AZ wypadł lepiej niż gospodarz? Jest możliwe. Cała zwrotka i refren w wykonaniu Anthony'ego to chyba najlepszy moment w 1994 roku. Najlepsze jest to, że sam Nas dojebał tu takie wersy, że hoho.

7. "Queens Get the Money" (Untitled, 2008)

Najlepszy kawałek ostatnich lat u Nasa. Słyszycie gdzieś perkusję? Ciekawie to wyszło, Jay Electronica to nie tylko świetny raper, ale i okazuje się, że też producent. Genialne wejście rapera i charakterystyczne już rosnące napięcie. A niby to takie proste...

6. "Affirmative Action (feat. AZ, Cormega, Foxy Brown)" (It Was Written, 1996)

Prekursor chujowego The Firm. W przeciwieństwie do tamtego gówna, nie ma tu Nature'a, a zamiast niego jest Cormega. I dobrze, bo wszyscy, nawet Foxy się to raz w życiu udało, polecieli świetnie. Dla niektórych problemem może być beat. Bardzo charakterystyczny i minimalistyczny, ale pomyślcie o Piratach z Karaibów i zdanie zmienicie ;)

5. "Represent" (Illmatic, 1994)

Kopiujemy bez cenzury po raz drugi. Brać na warsztat takiego klasyka i pozwolić nawijać pod niego takim "raperom" jak Romeo, Melon, Lui, Fu czy Suja (w zasadzie 90% gości w "Reprezentuje Siebie") to kpina. Samplować "TAKIE COŚ" na "takie coś"? Nigga please...

4. "N.Y. State of Mind" (Illmatic, 1994)

It drops deep as it does in my breath,
I never sleep, cause sleep is the cousin of death.
Beyond the walls of intelligence, life is defined,
I think of crime when I'm in a New York state of mind.

Dziękuję za uwagę.

3. "It Ain't Hard to Tell" (Illmatic, 1994)

Illmatic już przed premierą był nazywany najlepszym albumem, jaki wydał Nowy Jork. A co jest na nim najlepsze? "It Ain't Hard to Tell". Czynników na jego zwycięstwo jest mnóstwo, ale tym głównym, który zadecydował o zwycięstwie jest beat, który po prostu jest najbardziej rozbudowany z pozostałej dziewiątki (no dobra, ósemki).

2. "One Mic" (Stillmatic, 2001)

Napięcie rośnie z każdym wersem. Zwróćcie też uwagę, że każda zwrotka jest rapowana w innym tempie. Niepokój ogrania słuchacza, i jeśli Nasowi o to chodziło, to mu się to udało z nawiązką. Utwór doskonały, piękny, monumentalny. Jeden z najlepszych w dziejach rapu, tu się zgodzi każdy. W mojej opinii, jednak pogromca się znalazł. Nagrany 5 lat wcześniej.

1. "I Gave You Power" (It Was Written, 1996)

Może kiedyś zdarzyć się tak, że wybiorę swoje 10 ulubionych kawałków z muzyką didżejowo-rapowaną ever i możecie być pewni, że drugie bądź trzecie miejsce podium, będzie okupować "I Gave Your Power".

Dwa najlepsze beaty Premiera? "Bring it on" z Reasonable Doubt oraz ten. Obydwa z magicznego dla mnie roku 1996. I na jednym, i na drugim nawijali raperzy doskonali. Więcej dodawać nie muszę. Skupmy się na liryce... A tam, w zasadzie też nic nie muszę pisać. Czułeś/aś się kiedyś jak broń? Ja tak. Zawsze jak tego słucham. 10.0, 100%, 10/10, A+ itd.

wtorek, 19 października 2010

Krótko i na temat: Business is Business


PMD
Business is Business
Relativity, 1996









Piekielnie mocny poziom dyskografii EPMD, w przyszłości zupełnie nie przekładał się na solowe dokonania Ericka Sermona i Parrisha Smitha.

Pierwsze dwa albumy Onasisa były bardzo dobre, Shade Business PMD trochę słabsze, ale udało mu się prześcignąć dawnego (i "późniejszego") przyjaciela. Absolutnie najlepszą solówką, jest jego Business is Business z 1996 roku.

"I represent the hardcore, rough rugged and raw / The PMD the mic's my only friend" - cytując opener jednego z najlepszych hip-hopowych singli, czyli "Rugged-n-Raw", otrzymujemy obraz liryki. Tekstów trochę więcej niż średnich, ale klimatycznych i idealnie wpasowujących się w produkcje Charliego Marotty ("Leave Your Style Cramped"!), Scratcha i przede wszystkim 8-Offa, dzięki któremu Business is Business jest na wyższym levelu, niż No Pressure bądź Double or Nothing.

A płyty po Back in Business traktujmy jako ciekawostki.

wtorek, 12 października 2010

Krótko i na temat: Sad Hill


Kheops
Sad Hill
Delabel, 1997

65%







Szukam w tej Francji i znajduje fajne płyty. Sad Hill do takich się oczywiście zalicza, ale problem jest odwieczny - nie znam francuskiego.

Jednym z pomysłów na album, były sample ze... spaghetii westernów (np. tych od Sergio Leone). Tak gdzieś wyczytałem. Ważną sprawą jest także to, że właśnie tutaj znajduje się mój ulubiony (obok "Nés Sous La Même Etoile") utwór IAM - "Sad Hill". Sprawdźcie te cuty tam. Reszty utworów za bardzo nie pamiętam, bo ograniczenie językowe daje mocno znać o sobie. Inaczej by było, gdyby muzyka stała na poziomie, a tak nie jest. Średnio, ale tytułowy track z macierzystą grupą, to wyżyny dorównujące ich największym dokonaniom.

Rozpisałem się trochę za dużo, starczy już (bo Nas idzie - większość z Was wie ocb), ale przezajebista okładka też jest.

niedziela, 10 października 2010

Teielte - Homeworkz


Teielte
Homeworkz
U Know Me Records, 2010

83%






O płockim hip-hopie staram się nie pisać, bo po co zawracać sobie głowę muzyką słabą (nawet "chujową" to mało powiedziane)? Nie mam czasu na rozwijanie takich myśli, bo i po co, ale chciałbym się zająć pierwszą pozycją z mojego miasta, która zasługuje na więcej, niż tylko propsy sąsiada, babci i trzech kolegów. Zaczynam, bo jest późno. Homeworkz dobre jest.

Fly Lo jakoś nigdy nie trafił w moje gusta. Los Angeles i Cosmogramma wleciały jednym uchem, wyleciały drugim. Kilka razy, ale odnotowałem w swojej podświadomości, że albumów słuchałem. Co pamiętam? Galimatias i chwile skupienia nad odsłuchami.

Podobnie miałem i nadal mam z Teietle. Celowo wspomniałem o producencie z Cali, bo to ta sama stylistyka (o WARP'ie pisać mi się już po prostu nie chce). Tylko jest jeden problem - Homeworkz wciągnęło mnie niesamowicie. Od paru dni słucham co najmniej raz dziennie, w pełnym skupieniu, co chwilę wyłapując coraz to fajniejsze rzeczy. Singlowy "Dark Voices" to jakiś chory obraz potężnej linii basu, piękny opener "Shempolain" czy zastanawiająca końcówka dają mi więcej wrażeń niż wszystko to, co wypuścił Lotus. Dziwne?
Zapewne. Sporo osób zaraz powie, że dzieje się tak, ponieważ kolo jest z Płocka. Jasne, a "Landof Never" jest może słabe? Bzdura. Same dobre rzeczy, pokręcone jak cholera. We are music lovers, the dreamers of a dream. Ludzie, kilkadziesiąt minut czystej, elektronicznej i wygrzanej psychodelii. Takiej, jakiej jeszcze w Polsce nie było. Najlepsze jest to, że płytę spokojnie można pokazać za granicami kraju. A zrobił to koleś stąd. "Stąd", co ma szansę zaistnieć "tam".

Ziomkostwo z innych miejsc, do których coś tam od czasu do czasu skrobnę, zachwala Homeworkz pod niebiosa. Nie ma się co dziwić, bo debiut kolesia z mojego miasta jest bardziej niż udany. Powiem więcej - ma wielką szansę na stanie się moim ulubionym tegorocznym albumem, nie tylko w kategorii hip-hop (do której ciężko go w sumie zakwalifikować). Płock w końcu bardzo poważnie zaznaczył swoją obecność na muzycznej mapie Polski (i proszę nie wypominać mi teraz ekstrementów typu Harlem, 18L czy Gabi). Cieszę się, ba, powód do dumy.

PS
Taki fajny album, a tak niefajnie wydany...