Jak jesteś taki cwany i mądry to wyskocz na wolno z Faheemem. Nie masz szans.
środa, 30 września 2009
wtorek, 29 września 2009
Krótko i na temat: Veteranz Day

Big Daddy Kane
Veteranz Day
Blackheart, 1998
51%
Od paru ładnych lat moim ulubionych raperem jest... No sami wiecie kto. Nie zmieniło tego ani Kingdom Come, ani tegoroczny Blueprint 3. W dziesiątce moich ulubionych MC znalazłby się także Antonio Hardy, czyli nie kto inny jak Big Daddy Kane. Pierwszy prawdziwy alfons hip-hopu (zoba), podobno niepokonany na wolnym przez CAŁĄ (!) karierę i bożyszcze najpiękniejszych kobiet (tu, a nawet dawał tylko dla nich koncerty). Najlepsze dupeczki na takich lecą. Najważniejsze jest to, że jest maksymalnie zajebistym oldschoolowym raperem (tu se też zoba). Nawet MTV jak robiło ranking najlepszych, no wiecie kto wygrał, to BDK znalazł się "dopiero" na siódmym miejscu (dowód). Dodajmy do tego niejakiego DJ'a Unexpected, który zrobił mix dwóch mistrzów, stąd do zassania. Jakby tego było mało, to Hova jeden z pierwszych legalnych numerów nagrał u Kane'a na Daddy's Home, a potem okrzyknięto go spadkobiercą i kontynuatorem tradycji mistrza. Kurwa, nie o tym miało być, ale i tak to się wszystko wiąże. Klasyków Kane ma w chuj, ale Veteranz Day takim nie jest. Średni album, w większości produkowany przez niego samego, a trochę mu pomógł Easy Mo Bee. W pamięci zostają praktycznie "Uncut, Pure", "Entaprizin'" i remix tego pierwszego. Tam jeszcze słychać starego, dobrego Kane'a. Zbuntowanego i pewnego siebie. Reszta jest miałka i niezbyt odkrywcza. Nie dziwię się, że ten album przeszedł bez echa. Lepszych płyt wychodziło w tamtym okresie wiele, a sam King Asiatic Nobody's Equal nie zrobił nic, żeby "polepszyć swoją sytuację". Mimo że lubię tę płytę, to nie polecam.
poniedziałek, 28 września 2009
Cadillac Dale - So Fly

Cadillac Dale
So Fly
Asfalt Records, 2009
Polityka Asfaltu trochę mnie dziwi ostatnimi czasy. Jeszcze nie tak dawno brałem od nich wszystko w ciemno, a teraz? Muszę się poważnie zastanowić nad każdym zakupem. Ciężko z tym jest, zwłaszcza z tego powodu, że na dobrą sprawę jest to jedyny porządny label hip-hopowy w Polsce. No ale polegać na nich nie można już od jakiegoś czasu. Akcje z Podostrzywszy (niby fajna, ale...) czy dziwny OST do Galerianek to dobry przykład. O ile jeszcze taki O.S.T.R. wydaje płyty monotematyczne, aczkolwiek trzymające poziom, to z resztą jest już nie bardzo. A najgorzej z zagranicznymi "gwiazdami".
Oczywiście taki Cadillac Dale to żadna tam gwiazda. Jak czytamy na stronie labelu o nim i o So Fly: "Nagrany i wyprodukowany w Polsce (przez O.S.T.R.) debiut wokalisty soul/RnB z Detroit, znanego z gościnnych udziałów na albumach O.S.T.R. Ja tu tylko sprzątam i O.C.B. (a także na albumie Grand Agent Adult Contemporary). Płyta promowana jest singlem i megaclipem video "So Fly"". Co taki debiutant ma do zaoferowania? Prawdę mówiąc nic. O ile na Ja Tu Tylko Sprzątam dał przyjemny refren w "Keep It Cleasy" (który także znalazł się na tej płycie w trochę zmienionej wersji) to na tej płycie do powiedzenia nie ma za wiele. Żaden kawałek nie zaskakuje niczym nowym, nie powala tekstem, ani sposobem jego wykonania. Wokalista jest najsłabszym ogniwem krążka, choć nie jest to największy problem...
Problemem o dziwo może być nawet także sam O.S.T.R. Mam nadzieję, że So Fly w jego wypadku jest/było pojedynczym spadkiem formy. Każdy jego beat to mistrzostwo, ale nie tutaj. Może mu się nie chciało, może chciał się dopasować do stylu Dale'a, może to jakieś odrzuty z wcześniejszych sesji? Tak sobie to wyszło. Dziwi także kombinowanie z... g-funkiem. W paru numerach pojawiają się rhodesy, co jak na styl produkcji Adama wydaje się niedorzeczne.
Czy opłaca się wydać prawie 30 zł za sześć utworów i jeden remix? Gdyby to były dobre piosenki to owszem, patrz na Hands in Motion EP od Metro czy nawet Pewne Sekwencje Noona. W przypadku So Fly jest to strata pieniędzy. Duża strata, bo to bardzo przeciętna płyta, prawdę mówiąc gówno warta. Nawet do przeciętności się nie kwalifikuje.
Wokale:
Cadillac Dale.
Produkcja:
O.S.T.R.
Ocena: 3 / 10
Dwudziesty ósmy dzień wrześniowy.
Tirex rok temu dał tekst, ja teraz dam klip. Co to takiego? Ważna rocznica w polskim hip-hopie. Dwunasta już!
niedziela, 27 września 2009
The Are, czyli trochę... Iranu.

Przeglądam sobie ostatnio blog tokio_s i trafiam na wpis dotyczący The Are. Nie znam, tak mi się wydawało, ale... Poszukuję trochę informacji i znajduję info, że pan Gonzalez jest członkiem K-Otix. Skład znajomy, słyszałem jedną ich epkę i mieli nawet koncert w Polsce, ale nie miałem pojęcia o poszczególnych członkach. To mnie zachęciło do sprawdzenia albumu o dużo mówiącej nazwie Iran. Krótkie info z MySpace artysty:
The ARE "IRAN"
what up yall, it's been a sec but never worry, I've been hard at work trying to create projects for your listening pleasure. My newest installment is a project called "IRAN". This was actually in the making for a long time but got alittle sidetracked by other things. With the crisis in Iran, I thought it needed to be finished and out immediately. It's using all Iranian music and is dedicated to the people of Iran. I can't explain how seeing all the press and events in Iran effected me. It saddened me to see people getting beat up by the police, people going missing and even killed like the young girl Neda. Seeing all this played a big part in finishing the project and I hope that it can bring more awareness to the situation in Iran. Don't give up!
enjoy, ARE
Madlib i nasi radomscy Betuzi przenosili nas do Indii, Sabzi ostatnio zaprosił nas na Hawaje, a The Are do Iranu. Podróż ciekawa, szkoda tylko, że krótka i niebezpieczna. Darmowy bilet w klasie business znajduje się w tym miejscu. Polecam, fajowska darmowa produkcja. Nie zgubcie się tylko na pustyni.
środa, 23 września 2009
IAM "Demain c'est loin live Egypte"
Dzięki, wielkie kurwa dzięki. Przez niektórych z Was nabawiłem się kompleksów w momencie kiedy zaczęliście rzucać francuskimi nazwami w poprzednim wpisie. Jakby tego było mało to pewien raper, o którym wspominałem w niedzielę, czyli Revo (props!), podesłał mi na GG link do tego koncertu. Nie ma się co tutaj rozpisywać: te bezcenne 10 minut zmienia całkowicie moje spojrzenie na francuski rap. Wkrótce trzeba będzie zacząć nadrabiać zaległości, wszystkie nazwy, które wczoraj i dziś daliście mam już w swoim notesie. A teraz rozkoszujcie się "Demain c'est loin" na żywo pod piramidami.
wtorek, 22 września 2009
Krótko i na temat: L'ecole Du Micro D'argent

IAM
L'ecole Du Micro D'argent
Delabel/Virgin, 1997
84%
W swoim życiu przesłuchałem może z 5 francuskich płyt hip-hopowych, w tym mocno promowane kiedyś przez Prosto Racaille Sound System składu Soundkail. Średnie to było, miejscami słabe i to bardzo, pozostałych nazw nawet nie pamiętam. Ostatnio ktoś polecił mi IAM i L'ecole Du Micro D'argent. Nazwa jakaś znajoma. W kilku książkach i czasopismach mi się pojawiała, baa, znalazła się nawet na liście 100 najlepszych płyt rapowych (tu!) w historii wg Juice'a. Pomyślałem sobie, że redaktorów tego pisma trochę musiało pojebać. No i się nie pomyliłem. Ulokowanie L'ecole Du Micro D'argent, mimo całego swojego mistrzostwa, to przesada, gruba przesada. I z miejsca mogę podać kilkanaście lepszych albumów ("The war is on, yo / On rainy dayz I sit back and count ways on!!!"). Płyty jednak posłuchałem i się zajarałem - i w tym miejscu nie powinienem był więcej dodawać. O tekstach nie piszę, bo z francuskiego to ja znam tylko "merci", "bonjour" i "Je t'adore" (a to było u Jaya, ale pewno to wiecie, chyba że nie lubicie dziewczyn i jesteście homo). Okładka o lirykach dużo nie mówi, ale podejrzewam, że to "ulica". Jak jest dobrze to czemu nie? A muzyka? Tu jest świetnie. Takie "Nés sous la même étoile", "Chez le mac" i "Libère mon imagination" mogę słuchać w kółko. Tylko co kurwa oznaczają te nazwy?! Moje lenistwo kolejny raz daje znać o sobie bo nie chce mi się zajrzeć do słownika... Merci? Nie, pardon.
niedziela, 20 września 2009
Kid Cudi - A Kid Name Cudi

Kid Cudi
A Kid Name Cudi
10.Deep, 2008
Co roku jest tak, że zawsze pomija się coś wartościowego. Płyt wychodzi tysiące, tych godnych sprawdzenia jest naprawdę sporo i niekiedy albo się nie nadąży za tym wszystkim, albo zapomni, albo dowiaduje się o tym długo po premierze. Tak było w moim przypadku z A Kid Name Cudi. Od kilku dni zadaje sobie pytanie jak ja mogłem przejść obojętnie obok tego tytułu w zeszłym roku?
Pierwsza odpowiedź jaka mi przychodzi do głowy to słowo "mixtape". Mixy sprawdzam zdecydowanie rzadziej niż pełnoprawne LP. Wiadomo, że w większości są to odgrzewane kotlety, parę nowych zwrotek, beatów i innych bajerów, rzadko kiedy wartych uwagi. Najprawdopodobniej to był główny powód, dlaczego postanowiłem nie ściągać A Kid Name Cudi. Płyta, a w zasadzie folder MP3, była za darmo udostępniona w sieci pod tym adresem*. I to był mój błąd.
Kid Cudi dał się poznać jako dobry "featowiec" na takich projektach jak 808s & Heartbreak, The Death of Adam czy Chemical Warfare. Zwrotki czy refreny nie zapadały jakoś szczególnie w pamięć, ot całkiem poprawnie to wszystko wyglądało. Wyższy poziom swojej twórczości artysta prezentuje w momencie wciśnięcia magicznego przycisku "play" na tym solowym projekcie. Intro jak intro, niczym się nie wyróżnia na tle innych, więc można "przeboleć" te kilka sekund, ale już "Down & Out" jest prawdziwym popisem Scotta. Podobnie jak konceptualne i zarazem przebojowe "Man on the Moon (The Anthem)" czy "50 Ways to Make a Record". Do tego dochodzi fantastyczny "Cudi Get" ukazujący wszechstronność rapera, podobnie jak utwory poważniejsze, takie jak "The Prayer" i "Save My Soul (The Cudi Confession)", gdzie nie tylko sprawdza się jako raper, ale także piosenkarz. I to bez żadnych auto-tunów!
Podróbka Kanye Westa? W zasadzie tak, z tą różnicą, że Cudi jest lepszym wokalistą. Nie ma jeszcze co prawda tylu hitów, co swój mentor, i prawdopodobnie nie będzie miał, ale wielka kariera stoi przed nim otworem. Łączy ich także to, że obaj mają ucho do dobrych beatów. A Kid Name Cudi oferuje tutaj kilka sprawdzonych produkcji, tak jak "Cudi Get", które jest intrumentalem z "Wild" J Dilli, bądź "Down & Out" i "Whenever" pochodzące odpowiednio z "Chonkyfire" i "Pink & Blue" OutKastów. Z resztą na dobrą sprawę nie wiem jak jest, w creditsach nie ma nic napisane, a jest jeszcze parę znanych sampli. Najważniejsze jednak, że wszystko brzmi spójnie, mimo że jest to jedna wielka mieszanka: trochę rocka, elektroniki, funku, bluesa czy klasycznego hip-hopu.
Jeśli mixtapy, albo inne darmowe płyty mają wyglądać tak jak A Kid Name Cudi to od dzisiaj nie wydaje pieniędzy na CD - jest kompletny od A do Z. Album nie ma słabszych momentów, wszystko jest równe i bardzo spójne, co w przypadku mixtapów jest rzadkim zjawiskiem. Nie pozostaje nic innego jak tylko zachęcić do ściągnięcia. A w ramach przypomnienia, dodam że 15 września swoją premierę miał Man on the Moon: The End of Day - pełnoprawny LP Kid Cudiego. Po przesłuchaniu opisywanego krążka apetyt miałem ogromy. Czy został zaspokojony? Niedługo się dowiecie, ale musicie wiedzieć, że szef musi się mieć na baczności. Albinos też.
* Linki na stronie oficjalnej wygasły parę dni temu. Tu i tu macie właściwe odnośniki.
Wokale:
Kid Cudi, Wale, Chip The Ripper.
Produkcja:
Emile, NOSAJTHING, Plain Pat, Dot Da Genius, Crookers, J Dilla, Andre 3000, Big Boi.
Ocena: 8 / 10
środa, 16 września 2009
Królewski making of.
Po pierwsze: dlaczego Jay-Z jest królem rapu? Odpowiedź tutaj. Po drugie: poniżej macie making of coveru The Blueprint 3. Robi wrażenie, zwłaszcza w czasach wszechobecnego Photoshopa.
Bob Sinclar & Sugarhill Gang "Lala Song"
Dopiero dzisiaj to odkryłem, zupełnie przez przypadek i miłe zaskoczenie. Oldschool ma się dobrze
wtorek, 15 września 2009
Krótko i na temat: Bridging the Gap

Black Eyed Peas
Bridging the Gap
Interscope, 2000
62%
Black Eyed Peas było dobrym zespołem. No właśnie, było. Tegoroczny The E.N.D. z hip-hopem ma mało wspólnego, co nie powinno dziwić. Will i.am powoli odchodził od klasycznych schematów, ale żeby od razu robić płytę tak bardzo dance'ową? Nie udało się, album został niemiłosiernie "zjechany" przez krytyków. Jeszcze wcześniej tenże lider przyjął do składu Fergie. Elephunk i Monkey Business nie były wcale takie złe, ale to jednak nie to. Przed tymi eksperymentami był Bridging the Gap - drugi album fasolek. Też żadna tam rewelacja, ale porcja prawdziwego i klasycznego hip-hopu. Produkcja należała nie tylko do samych BEP, ale także do Premiera i Wyclef Jeana, co już dobrze nastraja. Rapersko swój kunszt pokazali Chali 2na, De La Soul, Mos Def i Les Nubians znane m.in. z Reflection Eternal. Sprawdzić wypada, choćby dlatego, jak obecne "dokonania" daleko odbiegają od tych z przełomów wieku. No i przy okazji warto posłuchać niewiele gorsze Behind the Front - debiut grupy z Los Angeles.
wtorek, 8 września 2009
Krótko i na temat: The Cold Vein

Cannibal Ox
The Cold Vein
Definitive Jux, 2001
70%
Ile razy podchodzę do tej płyty, tyle razy się nie mogę do nie przekonać. Nie to, że jest słaba, wręcz przeciwnie, jest bardzo dobra. Ciężko mi powiedzieć co mnie od niej odrzuca. Niby wszystko jest tak jak trzeba. Vordul i Vast Aire są dobrymi raperami, choć niekiedy ich chore jazdy mogą co niektórym przeszkadzać. "(...) That's what we call inspired flight / By the pigeons that gotta eat pizza crust every night". El-P jest geniuszem, więc nie ma się co na jego temat rozpisywać. Wszystko brzmi tak jak trzeba, a nawet lepiej. W czym więc problem? Przecież takie Funcrasher Plus podoba mi się i to bardzo, jarałem się przez jakiś czas, a klimat mniej więcej ten sam. Solówki El-P tak samo, choć miejscami są ciężkie do zrozumienia. Na The Cold Vein nie ma też żadnego utworu przewodzącego, który zdecydowanie by się wybijał ponad pozostałe. Są oczywiście "Iron Galaxy", "Stress Rap" i "Pigeon", ale to jednak nie to. Może za "entym" razem dam się przekonać? Dziwne, bo to bardzo dobry album.
sobota, 5 września 2009
Jeru the Damaja - Wrath of the Math

Jeru the Damaja
Wrath of the Math
Pay Day, 1996
Kiedyś, przeglądając jakąś stronę, spotkałem się z takim określeniem jak "wielka nowojorska piątka". Taką definicją ktoś określił pięć wielkich, solowych nowojorskich debiutów, które ukazały się w połowie lat dziewięćdziesiątych: Illmatic Nasa, Reasonable Doubt Jay-Z, Ready to Die Notorious B.I.G.'a, Do or Die AZ oraz The Sun Rises in the East Jeru the Damaji. Pierwsze trzy płyty zna każdy, jeśli nie, radzę się lepiej nie przyznawać. Debiuty AZ i Jeru stoją na trochę niższym poziomie, nie zostały tak rozpromowane, dlatego są trochę niedocenione i mniej znane, ale ich klasa jest niezaprzeczalna. Z nimi jest tak samo jak z pozostałą trójką - wstyd nie znać.
Tak się złożyło, że w sobotnim cyklu, który ostatnio na brak czasu trochę "kuleje", opisywałem już trzy płyty z całej piątki. Moje zachwyty nad Illmaticiem i przede wszystkim Reasonable Doubt znacie. Płyty pozbawione jakichkolwiek minusów, arcydzieła nie tylko swojego gatunku, ale i całej muzyki. Do or Die ma swoje wady, na szczęście są tak małe, że praktycznie niezauważalne. Na Biggie Smallsa - innego po Jayu i Nasie, który nie zna terminu "mogło być lepiej" przyjdzie jeszcze pora. Dzisiaj postanowiłem postawić na Jeru, ale nie debiutancki The Sun Rises in the East, tylko Wrath of the Math - drugi album w jego dorobku. Klasyczność obu pozycji jest niezaprzeczalna, ale osobiście gdybym miał wybierać jedną z tych dwóch płyt, to postawiłbym na dzieło z 1996 roku. Z prostego powodu - jest po prostu jeszcze lepsza moim zdaniem.
Powodem, dla którego stawiam wyżej ten album od debiutu są beaty Premiera. Tam były świetne, aczkolwiek niekiedy bardzo trudne w odbiorze. Weźmy na przykład takie "Come Clean". Podkład bardzo prosty i bardzo trudny do rapowania, natomiast sam utwór został okrzyknięty jednym z najlepszych singli w całym 1994 roku. Innymi przykładami niech będą "Ain't the Devil Happy" bądź "My Mind Spray". Tutaj wszystko zostało wzniesione na jeszcze wyższy level, co mogłoby się wydawać niemożliwe patrząc na formę Chrisa Martina sprzed dwóch lat. Takie "The Frustrated Nigga" na nieco orientalnym samplu czy mocno futurystyczny i brudny "Physical Stamina" niech posłużą za najlepszy przykład. To jest Premier - on robi tylko wielkie rzeczy. Każdy beat na płycie to gigant, począwszy od "Wrath of the Math", przez "Whatever" aż po ostatni "Invasion".
Jedną z największych szkód dla całej historii hip-hopu moim zdaniem jest to, że po Wrath of the Math drogi Jeru i Premiera się rozeszły i panowie już nigdy nie uraczyli nas jakąś wspólną płytą. Późniejsze dokonania Kendricka, czyli Jeru, jako producenta należałoby przemilczeć. Skupmy się zatem na tym, w czym jest jednym z najlepszych - na rapie. On jest wielki. Jego siła nie tkwi w jakiś dużych umiejętnościach, bo takowych nie ma, powiedzmy że mieści się w normie, ale w tekstach i... dykcji. Jest jednym z nielicznych, którzy wypowiadają każde słowo doskonale. "And to all y'all crews... Whatever". Dodajmy do tego niesamowite koncepty jak np. w "Revenge of the Prophet (Part 5)", pewność siebie za majkiem w mocnym i dosadnym dissie na The Fugees w "Black Cowboys" i mamy do czynienia z raperem niemalże doskonałym. Dodatkowo tak jak poprzednio wspomaga go Afu-Ra, który jest jedynym gościem na płycie w "Physical Stamina", które to jest kontynuacją... "Mental Stamina" z poprzedniego krążka.
Album ukazał się w trochę "złym" okresie. W 1996 roku ukazało się tyle wybitnych płyt hip-hopowych, że nie sposób to wszystko zliczyć. Ten rocznik to przede wszystkim All Eyez on Me 2Paca i The Score Fugees - płyty, które święciły triumfy, nie tylko artystyczne, ale i na polu marketingowym, zostawiając wszystko inne w tyle. To także udany atak na całą scenę Jay-Z, wiadomo jaką bronią, i początek jego wielkiej kariery. Potwierdzenie wielkości OutKastów swoim arcydziełem ATLiens, piękno Endtroducing..... Shadowa i mocny powrót A Tribe Called Quest. A gdzieś z boku stały jeszcze przecież Stakes is High, Center of Attention, Nocturnal czy From Where??? No i Wrath of the Math - jedna z tych płyt, dzięki którym tamten olimpijski rok jest moim ulubionym w rapie.
Wokale:
Jeru the Damaja, Afu-Ra.
Produkcja:
DJ Premier.
Ocena: 9 / 10
czwartek, 3 września 2009
Blueprint 3 i OB4CL2: pierwsze wrażenia.

Tak się stało z dwiema najbardziej oczekiwanymi przeze mnie amerykańskimi płytami. Wyciek Blueprinta 3 prawie dwa tygodnie przed oficjalną premierą, jest jak już wspomniałem co najmniej dziwny. Co innego z Only Built 4 Cuban Linx Pt. II, które to wczoraj pojawiło się w internecie - niecały tydzień, zanim krążek pojawi się na półkach sklepowych, czyli Rapidshopy i inne tego typu rzeczy, dostawę miały w terminie.
Koniec końców ściągnąłem sobie płyty, bo nie mogłem się doczekać. Jaya i tak czy siak bym kupił, w końcu jestem fanem. Raekwona też zajebiście lubię, ale póki co moje pieniądze były w "rezerwie", jeśli chodzi o jego album. Najpierw sprawdzę, potem ewentualnie kupię. Przesłuchałem już obie produkcje i mogę wyciągnąć jakieś pierwsze wnioski. Ciekawi?
Zacznę może od Jaya. Mój ulubiony raper, ale co najciekawsze nie stawiam go najwyżej w swojej hierarchii. Może kiedyś o tym napiszę, ale teraz to mniej istotne. The Blueprint 3 miał być bombą. Wyszła w końcu z tego taka bomba, że miał być to "Fat Man" - atom zrzucony na Hiroszimę, a wyszedł co najwyżej, yyy, "Little Boy"? Oczekiwania olbrzymie, dobre single, a całość po pierwszym razie średnia. Do pierwszego The Blueprint, tegoroczny album startu nie ma, ale do "dwójeczki" już jak najbardziej. Wystarczy lepiej się zapoznać z tą płytą i dać jej szansę. Odrzucać może niekiedy futurystyczne i zbyt nowoczesne brzmienie, ale fani typowego mainstreamu powinni być zadowoleni. Jigga w formie, goście nie najgorzej, ale płyta trochę zawiodła. Źle nie jest, ale od Jaya wymagać trzeba więcej.
Teraz Chef. Lista producentów powala, o tym pisałem jakiś czas temu. W stylistykę Raekwona wpisali się znakomicie i klimat albumu przypomina swój pierwowzór. J Dilla i Pete Rock odwalili taką robotę, że palce lizać. "Skitowy" numer Marley Marla też świetny, aczkolwiek króciutki. No chyba, że mój release to jakiś fejk, ale wątpię, bo wszystko płynnie przechodzi w jedną całość. Na tą trójkę liczyłem najbardziej i się nie zawiodłem. Pozostali także na plus, szczególnie zaskoczył mnie Necro, którego umiejętności, że tak powiem, nie darzę sympatią. Sam Rae standardowo, czyli na wysokim poziomie. Szkoda tylko, że mniej jest tu Ghostface'a niż na "jedynce". No i Slick Ricka, który ograniczył się do refrenu (fajnego), który jest zgrabnym follow-upem do przeboju pewnego znanego zespołu na literę Q, którego akurat Lite nie pominął ostatnio.
Wszystko opisałem króciutko, więcej będzie w pełnych recenzjach albumów, które na blogu pojawią się zaraz po oficjalnych sklepowych premierach. Wtedy też więcej coś napiszę o minusach, bo tych nie brakuje, zwłaszcza u Jaya i dowiecie się dlaczego... Ciii, już nic nie mówię, za kilka dni będzie więcej. Powiem tylko, że warto odkładać pieniądze.
wtorek, 1 września 2009
Blueprint i Rhapsody.
Blueprint 3 już jest w sieci. Wyciek zapewne "kontrolowany", ale nieważne. Po przesłuchaniu na szybko stwierdzam, że album zawiódł, choć mam nadzieję, że trafiłem na jakiegoś fake'a. Czekam do oficjalnej premiery i biegnę do sklepu.
Parę dni temu pojawiła się reklama owego wydawnictwa i ta jest przednia. Bez zbędnych bajerów, wszystko postawione na prostotę i efekt jest niesamowity. Mumio zdetronizowane.
PS.
Znalezione u Calaka.
Parę dni temu pojawiła się reklama owego wydawnictwa i ta jest przednia. Bez zbędnych bajerów, wszystko postawione na prostotę i efekt jest niesamowity. Mumio zdetronizowane.
PS.
Znalezione u Calaka.
Deyna.

Kiedyś, bodajże w 1999 roku, ukazywało się takie czasopismo Historia Polskiej Piłki Nożnej. Kupowałem to namiętnie, do dziś mam wszystkie numery. Dziewiąty numer był w całości poświęcony Deynie - jeśli ktoś to ma, to będzie wiedział dlaczego ten piłkarz jest moim ulubionym polskim zawodnikiem od jakiś 10 lat.
[*]
Krótko i na temat: Time's Runnin' Out

Brand Nubian
Time's Runnin' Out
Traffic Entertainment, 2007
80%
Dzisiaj pierwszy września. Zazdroszczę co niektórym. Też bym sobie wrócił do szkoły, ale co tam. Inna podróż w czasie będzie. Gdy pierwszy raz słuchałem tego albumu, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mógł on powstać w 2007 roku. Takie brzmienie? Takie rymy? Eee, dziwne to. Dopiero później dowiedziałem się, że niektóre kawałki to "odrzuty". No takich odrzutów to ja szukam! Plus jakieś wersje alternatywne i inne niepublikowane utwory. Wszystko z Time's Runnin' Out pochodzi z sesji nagraniowej do ich klasycznego, czwartego już z kolei świetnego albumu, Foundation, który opisywałem kiedyś tutaj. Nie jest to co prawda ten sam poziom co na albumie z '98, ale klasa jest. I to duża. Produkcja należy w większości do Grand Puby, Lorda Jamara i Alamo, a wspomaga ich dodatkowo Lord Finesse. Dobrze to wróżyło. Zdecydowanie wybijają się "Seen Enough", "Time's Runnin' Out" i przede wszystkim "Girls, Girls, Girls", z którego to główny motyw wykorzystał Hova w numerze o tym samym tytule z pierwszego Blueprinta. Pozostałe utwory też są niczego sobie. 10-11 lat temu nie wyróżniały by się raczej niczym, teraz to jest cudo. Wady? Na siłę ciężko się doszukać, więc może nie będę silił, bo po co? Ekstra sprawa, sprawdzać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)