
EPMD
We Mean Business
Def Squad Records, 2008
Znowu... Znowu wracają... Erick Sermon i Parrish Smith postanowili znowu coś nagrać pod szyldem EPMD, i ponownie wrócili na scenę. Poprzedni powrót, w 97 roku, był średni. Back In Business miało swoich zwolenników, zwłaszcza wśród największych fanów duetu, ale album nie okazał się tak wielkim sukcesem, jaki był zapowiadany przed premierą. Drugą sprawą jest, że to właśnie na tamtej płycie pojawił się wybitny singiel "Da Joint", ale oprócz niego, Back In Business nie przyniósł wielkich hitów. Następny "powrót", tym razem po małych sprzeczkach w zespole, nastąpił dwa lata później. Out Of Business nie miał do zaoferowania nic, oprócz tej magicznej nazwy. A nazwą tą, jest EPMD.
Brzmienie płyty to esencja Nowego Jorku z lat 90. Brudne, funkowe produkcje od zawsze były domeną Ericka Sermona. Po kilku przesłuchaniach, nasuwa się myśl, że muzyka na We Mean Business, mogła zostać równie dobrze, wykorzystana do Muddy Waters czy The Most Beautifullest Thing in This World - brzmi jak brat bliźniak tych produkcji. Od samego początku, dominuje piekielnie mocna perkusja, inny atut Sermona. Klimat trochę uspokaja 9th Wonder, produkując najbardziej "przekombinowany" na płycie "Left 4 Dead". Dlaczego przekombinowany? Otóż kto zna Sermona, to wie że w późniejszym okresie jego produkcji, producent i raper zaczął robić mniej skomplikowane, głównie oparte na własnych pomysłach produkcje. Nie ma już multum sampli, jest jeden czy dwa, a reszta już należała do producenta. 9th Wonder wniósł trochę świeżości.
Gospodarzom, jeśli chodzi o rap, dobrze zrobił odpoczynek od siebie. Od samego początku czuć pasję w tym, co robią. Brakowało tego na ostatnich solowych albumach Ericka i Parrisha, choć ten pierwszy miał przebłyski na Chilltown, New York (zwłaszcza zapadające w pamięć elementy bragga w "Relentless"). Green Eye Bandit jest jak zwykle bardziej energiczny od swojego kompana, spokojnego i bardziej stonowanego na majku. Z gości świetnie spisał się Redman, nieco gorzej inny członek Hit Squadu - Keith Murray. Ze starych wyjadaczy, dobrze radzi sobie również Raekwon, co dobrze rokuje przed marcową premierą Only Built 4 Cuban Linx II. Havoc najlepsze lata ma już dawno za sobą, KRS'a stać na więcej, ale najlepiej z wszystkich radzi sobie "młokos" Skyzoo, który popisał się kapitalną zwrotką w "Left 4 Dead" - najciekawszym lirycznie kawałku na płycie.
Tym razem powrót im się udał. Nie jest to płyta powalająca, ale kawał solidnego rzemiosła. Standardowo w tytule swoich płyt, panowie mają wyraz "business". Tym razem biznes im nie wypalił - album sprzedał się w pierwszym tygodniu w ilości zaledwie 2500 sztuk. Co ciekawe po wydaniu albumu, ze składu odszedł trzeci, nieformalny członek, DJ Scratch. Jego wkład w nagranie We Mean Business był tym razem co prawda zerowy, ale fakt jest faktem - kolejne nieporozumienia w zespole. Oficjalnie, powody są nieznane, ale znając wybuchowy charakter każdego z członków, mogło pójść dosłownie o wszystko. Zresztą, czyżby szykował się kolejny rozpad, a następnie "powrót"?
Wokale:
Erick Sermon, PMD, Raekwon, Havoc, KRS-One, Redman, Teddy Riley, Method Man, Skyzoo, Keith Murray, Vic D, Tre.
Produkcja:
Erick Sermon, 9th Wonder, DJ Honda.
Ocena: 6 / 10
siemka, dobry blog, bede go odwiedzial czesciej.
OdpowiedzUsuńwiesz moze, kiedy sie ukaze(albo juz sie ukazala) plyta Kaff-l - czarna krew, o ktorej pisales w jednym z wpisow ? pozdro
Nie mam pojęcia. Na MySpace nie ma żadnego info.
OdpowiedzUsuńPozdro,
D.